Jak rozpocząć reformę Konstytucji? Jak rozwiązać konflikt o aborcję? Nie mając w żadnej z tych spraw szans na parlamentarną większość? Do tego trzeba nas -- obywatelskich fighterów. Politycy nie dadzą rady.

Wiarygodność jest kluczem

Wolałbym pisać naprawdę o programie. O tym, jakiego państwa chcemy i co powinniśmy w nim zrobić najpilniej, bo do zrobienia jest bardzo wiele. Ale na ostatniej prostej przed wyborami wszystkimi nami targają emocje zupełnie innej natury. Niestety nie ma wśród nich uniesienia wizją Polski, po którą idziemy.

Cóż, wprawdzie trzy partie opozycji zrobiły, co dało się zrobić, by wynik tych wyborów maksymalnie osłabić, zostawiając nas z trzeba listami zamiast jednej, której oczekiwali ich wyborcy i która tworzyła szanse zdecydowanego zwycięstwa — jednak na wygraną wciąż da się liczyć. Czasy czekają nas jednak — tak czy owak — trudne. Przewaga nie da sejmowej większości swobody w naprawie państwa. Nawet oczywisty drobiazg, jak odzyskanie TVP, nie mówiąc o równie oczywistej sprawie wielkiej, jak prawa kobiet — napotka weto Dudy, którego nie będziemy w stanie przełamać, a w rękach ludzi PiS pozostanie mnóstwo innych instrumentów, na czele z przejętym i skorumpowanym TK Przyłębskiej.

By wygrać wybory i by po nich utrzymać większość oraz kurs na reformę państwa, czy choćby odbudowę z największych zniszczeń, trzeba, by wyschły źródła kryzysu demokracji, który w 2015 roku ujawnił się zwycięstwem PiS — wówczas w znacznej mierze przypadkowym, ale wkrótce potwierdzonym w następnych wyborach. Bo choć każde następne wybory wolno i należy uznać za zmanipulowane, a nie wolne, to równocześnie nie ulega kwestii, że ogromne masy ludzi, wyborców PiS, konsekwentnie przyzwalały tej władzy na demolowanie państwa i z widoczną satysfakcją witały najpodlejsze nawet akty odwetu na znienawidzonych „elitach” i „kastach”. Nie da się też nie widzieć wzbierających stale brunatnych żywiołów. Ulegają im nie bandyci o faszystowskich poglądach, ale zwykli ludzie. Nie da się wreszcie nie widzieć ich dewastującego wpływu również po naszej stronie tej kulturowej wojny, w której tkwimy już na dobre i która każe nam akceptować najpaskudniejsze etycznie kompromisy w imię zwycięstwa nad wrogami demokracji.

Mam głębokie i bolesne przekonanie, że nie tędy droga. Że polityka klasycznych trików, kompromisów, ustępstw i PR-owych figur prowadzi do porażki. Odrzucam ją dlatego, że ona narusza wartości dla mnie najważniejsze. Ale pozwalam sobie prosić o to samo innych, ponieważ wiem, że taka polityka jest równocześnie samobójczo nieskuteczna, a historia kolejnych wyborczych porażek w ostatnich latach jest w tej sprawie dowodem. Nie chcę nikogo namawiać do pogoni za marzeniami o lepszej Polsce. Przeciwnie, namawiam na twardy realizm.

Realizm każe uznać, że przegrywaliśmy wybory po prostu dlatego, że kluczowa dla wyborczego zwycięstwa wielka grupa niegłosujących, wahających się, szukających „nowej nadziei” i w rozpaczliwy sposób widzących ją np. w Konfederacji — po prostu nie wierzy w obietnice partii opozycji. Nie istnieją w tej sytuacji obietnice dobre. Trzeba nam takich, w które da się uwierzyć.

Dlaczego demokracja upadła po 2015 roku? Dlaczego jej niszczenie wywołało tak żywy i pozytywny odzew? Minęło 8 lat, a wciąż nie zadaliśmy tych pytań wystarczająco mocno, nie wyciągnęliśmy wniosków. Wyborcy PiS nie odrzucili demokracji w 2015 roku. Przeciwnie — byli nią rozczarowani. Widzieli nie jej nadmiar, tylko brak. Nie umieli dostrzec systemowych źródeł choroby, natomiast instynkt i „węch” mieli niezawodny: od polityki zalatywało im fałszem od dawna. Mieli dobre powody. Sądy, których z takim uporem i tak skutecznie broniliśmy przez ostatnie lata, nie działały przecież dobrze. Parlament od dawna był tylko zapleczem rządu, a stanowione w nim prawo było trudne do odróżnienia od rządowych rozporządzeń: zamiast określać granice swobody rządzących, po prostu realizowało ich politykę. Broniąc sądów mówiliśmy wiele o trójpodziale władzy, podczas gdy on w rzeczywistości nigdy w III RP nie istniał. Parlament nie kontrolował rządu. To nie władza PiS go ubezwłasnowolniła. Ona tylko postawiła po barejowsku groteskową puentę. Chory od dawna jest ustrój partii politycznych. Wszystkie one są wodzowskie, wszystkie mają antydemokratyczne statuty i takąż praktykę działania, wszystkie tworzą zamknięte w sobie grupy „klasy politycznej”, żyjącej własnym życiem, własnymi przywilejami i interesami bez związku z życiem obywateli, których mają reprezentować. Można tak wymieniać długo. 80% polskich obywateli nie ufa partiom politycznym. 80% polskich obywateli nie tylko nie wierzy obietnicom wyborczym, ale również sądzi, że żadna polityczna zmiana po wyborach nie zmieni niczego w najważniejszych dla ludzi sprawach, jak stan opieki zdrowotnej, bezpieczeństwo emerytur, jakość szkoły itd. Ludzie nie wierzą więc nie tylko w demokrację, ale w ogóle w politykę.

Symptomy tej choroby — choć to może wydawać się nieprawdopodobne — są głębsze i poważniejsze niż tylko 8 lat dewastujących rządów populizmu. Widać je w niskiej frekwencji wyborczej i w rozpaczliwych poszukiwaniach „nowej nadziei”, „nowej polityki”, w poparciu rozmaitych skrajnych ekstremizmów, jak choćby Konfederacja. Znam ludzi, którzy w 2015 roku głosowali na Nowoczesną, kilka lat później entuzjastycznie popierali Wiosnę Biedronia, przeszli przez epizod głosowania na mnie, a potem z nadzieją witali Szymona Hołownię. Trudno o większe ideowe wolty. Nie o programy tu chodzi. Chodzi po prostu o wiarygodność. Nie da się jej przywrócić łatwo. Nie da się jej osiągnąć tradycyjnym językiem konferencji prasowych, konwencji i wyborczych obietnic. To da się zrobić wyłącznie poprzez obywatelskie sprawstwo. Przez poczucie wpływu. Poczucie, że historię możemy wreszcie napisać sobie sami.

Moja własna gra idzie dziś więc o to, by do wyborów stanęły nie partyjne sztaby, ale ruch społeczny. Ten ruch powinien iść po ustrój, w którym wszystkie instytucje demokracji należą do obywatelek i obywateli, a Konstytucja i prawo Rzeczypospolitej mają charakter społecznej umowy. Kontrakt na rządzenie powinien określać wyraźne granice każdej władzy: i prawodawczej i wykonawczej. Żadnej z nich nie wolno wtrącać się w żaden sposób choćby w decyzje o aborcji, żadnej nie wolno wykluczać nikogo z praw do adopcji, żadnej nie wolno narzucać nikomu treści i form kształcenia, ingerować w którąkolwiek z wolności i którekolwiek z praw gwarantowanych przez Konstytucję, a katalog tych praw powinniśmy ustalić między sobą. Kontrakt społeczny powinien określać zakres pomocy udzielanej słabszym — to społeczna umowa, a nie budżetowe manewry na użytek przyszłych wyborów, powinna określać charakter prowadzonej w Polsce polityki społecznej.

Zadaniem nowego parlamentu powinna być więc Konstytuanta. Konstrukcja ustroju Rzeczypospolitej, w której żaden szaleniec u władzy nie zagrozi prawom, wolnościom, bezpieczeństwu i interesom obywatelek i obywateli. W którym nikt nie będzie się musiał obawiać wyniku kolejnych wyborów.

Zadaniem nowego parlamentu powinno być także rozbrojenie najbardziej rozgrzanych społecznych bomb, wśród których najbardziej widoczną, choć nie jedyną, jest sprawa aborcji. Nie da się tych rzeczy odłożyć na „po odzyskaniu demokracji”, bo nie ma demokracji bez tych podstawowych praw. Bo będą wstrząsały państwem już zawsze w trudnych momentach, cynicznie wykorzystywane dla politycznych celów.

Piszę o tym, mając pełną świadomość, jak bardzo oderwane od realiów wydaje się to wszystko. Nie ma przecież żadnej większości dla Konstytuanty. Cóż, po pierwsze oczywisty i prosty, zdawałoby się, postulat odzyskania TVP nie jest wcale realny bardziej od monumentalnego dzieła konstytucyjnej reformy. Nie tylko Konstytuanty nie będzie — nie będzie też większości dla rozwiązania sprawy aborcji. Po drugie akurat my, obywatelscy aktywiści, dobrze wiemy, jak radzić sobie w mniejszości. W odróżnieniu od zawodowych polityków wiemy, że polityka nie kończy się na przegranym głosowaniu, a przeciwnie — ona się właśnie wtedy zaczyna, kiedy się obywatele konfrontują z władzą. Idę do parlamentu po to, by debatę o konstytucji i najbardziej nabrzmiałych, konfliktowych problemach społecznych przenieść poza świat zawodowej polityki. Startuję jako niezależny kandydat wiedząc, że mandat uzyskam wyłącznie poprzez wynik, który nie miał dotąd precedensu. Jeśli to się uda, budowa oddolnej, obywatelskiej demokracji, w której o kluczowych sprawach i podstawowych wolnościach decydują nie rywalizujący o władzę politycy, ale umowa zawarta przez wyborców, będzie miała wszelkie szanse powodzenia. Startuję wiedząc dobrze, że na przyszłym parlamencie liberalizację aborcji i wszelkie inne sprawy równie doniosłe da się wyłącznie wymusić. Wiem jak to zrobić. Wiem, jak da się zawrzeć społeczną umowę faktami dokonanymi. Wykorzystam wszystkie możliwości parlamentarzysty, by Sejm postawić przed jasno wyrażoną, ustaloną w debacie angażującej wszystkie strony sporu wolą obywateli Rzeczypospolitej.

Presja zawsze miała i wciąż będzie mieć sens. Chcę, by również zawodowi politycy mieli wreszcie świadomość, że wbrew własnym wstrętom, to właśnie społecznej presji mogą zawdzięczać przetrwanie. Dziś już sprawy zaszły tak daleko, że żadna parlamentarna większość nie przetrwa, jeśli nie będzie w parlamencie czytelnej dla wszystkich w Polsce reprezentacji rządzonych zdolnej wymuszać realizację społecznych postulatów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Etyka w polityce

Polem, na którym bezwstyd panoszy się w sposób szczególny jest polityka. Jeśli w innych dziedzinach bezwstyd budzi jedynie niesmak moralny, obyczajowy, czy estetyczny, to w dziedzinie polityki staje się on groźny dla obywateli.

Czytaj więcej »